Biały lexus gładko poruszał się po drogach Denville. Siedząca
w nim para w średnim wieku nerwowo wyglądała przez szyby.
– Jay, to tutaj. Skręć w prawo. – Rudowłosa kobieta
wskazała kierunek ręką. Zmęczenie było doskonale dostrzegalne na jej twarzy
nawet mimo mocnego makijażu, którym próbowała to zakryć.
Prowadzący pojazd mężczyzna spełnił jej polecenie, po czym
zatrzymał się przed białym budynkiem z tabliczką „Sierociniec Świętego Patryka”.
– Uspokój się… Louren, słyszysz mnie? Będzie dobrze. – zwrócił
się do roztrzęsionej żony, poprawiając za mocno zawiązany, stalowoszary krawat.
Nie wiedział już, czy nie mówi tego po to, żeby samemu się pocieszyć. On także
się denerwował i to od kilkunastu dni.
– Jestem spokojna. Chodźmy.
Wysiedli z samochodu. Louren poprawiła na sobie ołówkową, brunatną
spódnicę i szybko ruszyła na przód w akompaniamencie równomiernego stukania swoich
wysokich obcasów. Była zgrabną, zadbaną kobietą, chociaż ostatnie emocjonujące
wydarzenia odcisnęła na niej silne piętno. Jej mąż – poważny
czterdziestoparolatek o rzadkiej, siwej czuprynie – podążył za nią. Weszli
przez wysokie drzwi do przestronnego holu, a po pobieżnym rozejrzeniu się
znaleźli gabinet dyrektorki ośrodka. Zapukali. Po usłyszeniu krótkiego „proszę”
Jayden z żoną weszli do środka.
Przy obszernym biurku siedziała kobieta około
pięćdziesiątki z zabawnie zawieszonymi okularami prawie na czubku nosa. Otaksowała
ich surowym spojrzeniem i nakazała zajęcie foteli naprzeciwko jej stanowiska
pracy. Louren otworzyła usta, by zacząć rozmowę, ale dyrektorka ją wyprzedziła.
– Państwo Harris jak mniemam?
– Tak – odpowiedzieli równocześnie.
– Wszystko wiem o państwa sytuacji. Zostałam o tym
dokładnie poinformowana. To… dosyć nietypowa sprawa.
– Zgadza się. Czy mogłabym już zobaczyć się z synem? –
zapytała zniecierpliwiona Louren.
– Za chwilę. Przedtem muszę poruszyć pewną ważną kwestię.
Powiem wprost. William nie podał nam swojego nazwiska i wygląda to tak, jakby
uciekł z domu. Na dodatek z Nowego Jorku aż do Denville. To zatrważająco duża
odległość, zwykle młodzież przy podjęciu próby ucieczki nie opuszcza nawet
rodzinnego miasta. Czy miał poważny powód, żeby przemierzyć ponad trzydzieści
mil? Nie wiem, jednak musicie się państwo spodziewać w najbliższym czasie
pracownika opieki społecznej.
– Jak pani może! Kocham Willa bardziej niż cokolwiek na tym
świecie! Uważa pani, że jestem złą matką, że znęcałam się nad własnym dzieckiem?!
– Niczego takiego nie twierdzę.
– Kochanie, uspokój się. – Jayden zakrył jej dłoń swoją. Widział,
że była roztrzęsiona.
Louren odetchnęła głęboko i przymknęła oczy.
– Przepraszam.
– Na pewno słyszała pani – głos zabrał Jayden – co ostatnio
wydarzyło się w Nowym Jorku. Wybuch. Niestety nasz syn przebywał akurat w
tamtej okolicy u przyjaciela. Co więcej prawdopodobnie był świadkiem jego
śmierci.
– Pracownik opieki społecznej z pewnością weźmie pod uwagę
te okoliczności. William czeka na korytarzu, możecie państwo do niego pójść. W
razie jakichkolwiek pytań mają państwo mój numer.
Usłyszawszy to, Louren prawie wybiegła z pokoju. Gdy
zobaczyła Williama, od razu złapała go w swoje objęcia i mocno przytuliła. Łzy
szczęścia stanęły w jej oczach. Chłopak po chwili niepewnie odwzajemnił uścisk.
– Proszę, nie rób nam więcej czegoś takiego. – Pocałowała
go w czoło. Była bardzo szczęśliwa, że nareszcie odnalazła swoje dziecko. Cały
dotychczas skumulowany stres nagle opuścił jej ciało i miała ochotę płakać.
Jayden stał tuż obok uradowany, że wszystko dobrze się
skończyło. Chciał w końcu wrócić do normalnego życia. Czuł spełnienie, że wykonał
właśnie swoje zadanie i nie zawiódł rodziny. Trwał jakby w upojeniu, nie
docierały do niego bodźce z zewnątrz. Nie pamiętał nawet, jak wszyscy troje
znaleźli się w samochodzie. Zerknął w lusterko, żeby w jego odbiciu zobaczyć
Willa. Dlaczego William uciekł? Co się naprawdę stało w Nowym Jorku? Jayden zadawał
sobie te pytania wiele razy i pragnął poznać na nie odpowiedzi. Jednak poczeka,
aż znajdą się w domu. Potem porozmawiają. Niespodziewanie dotarło do niego, że cały
ten koszmar wciąż trwa. Jeszcze nic się nie wyjaśniło i uświadomienie sobie
tego było jak kubeł zimnej wody. Dodatkowo na karku siedziała im opieka
społeczna. Powziął postanowienie, że nie będzie dzielić się tymi przemyśleniami
z żoną. Była taka szczęśliwa, uśmiechała się szeroko, choć policzki miała mokre
od łez… Nie zniszczy tego.
Podróż zajęła im dwie godziny przez korki i problemy z zapłaceniem
za przejazd Tunelem Lincolna. Mieszkali na Manhattanie, niedaleko Central Parku
i szybkie dotarcie tam zawsze sprawiało trudności niezależnie od pory dnia. Jayden
zaparkował swojego lexusa praktycznie przed drzwiami, na chodniku. Ich
dwupiętrowy, biały dom nie posiadał żadnego płotu czy ogrodzenia, ale jako
jeden z niewielu zawierał parter. Do większości mieszkań w okolicy prowadziły najpierw
wysokie schody.
Wysiadłszy z samochodu, Louren nabrała w płuca
zanieczyszczonego, śmierdzącego nowojorskiego powierza i o ile wcześniej na nie
narzekała, tak teraz miło kojarzył jej się z powrotem do domu. Nieco drżącymi
rękami wyjęła z torebki klucz i otworzyła drzwi. W tym momencie ze schodów zbiegł
młody, dwunastoletni chłopak i wbiegł prosto w Willa, przytulając go mocno. Nic
nie mówili, tylko trwali chwilę w swoich objęciach.
– Gdzie jest Esmeralda? – rzucił pytanie w eter Jayden.
– Tutaj. Kończyłam składać pranie. – Tuż za nim znienacka
pojawiła się młoda kobieta o typowo hiszpańskiej urodzie, w czarnej sukience i
białym fartuchu. Mężczyzna drgnął zaskoczony.
– Przestraszyłaś mnie. Przygotuj nam, proszę, kolację. Tylko
coś w miarę szybko. Jest już siódma.
Gosposia kiwnęła głową i zniknęła za progiem kuchni. Jayden
razem z rodziną przeszedł do salonu i usiadł ciężko na obitej jasną skórą
kanapie. Wystrój tego pokoju zwykle działał na niego uspokajająco. Żółte
ściany, drewniane panele, mnóstwo ich wspólnych zdjęć na półkach, które
przypominały mu radosne chwile. Jedyny przygnębiający element pokoju stanowiły grube
zasłony o beżowym kolorze zakrywające okna przed ciekawskimi sąsiadami już od
kilku dni. Plotkowali o nich wszyscy w okolicy, na dodatek przyjeżdżało od
czasu do czasu kilku dziennikarzy w poszukiwaniu sensacji. Harrisowie nie byli
tym faktem zaskoczeni. W końcu posiadali znaczące biuro maklerskie na Wall
Street założone jeszcze przez jego dziadka, więc powszechnie ich kojarzono.
Jednak starali się zachować swoją prywatność przez chociażby nieudzielanie
wywiadów, ale dzięki temu zainteresowanie mediów nie malało, a pojawiały się coraz
to nowsze zupełnie wyssane z palca historie na ich temat. Wczoraj wpadł mu w
ręce artykuł, gdzie wysnuwano domysły o prawdopodobnym zabójstwie Williama i żałobie
rodziców, znanych maklerów. Kipiało w nim ze złości za każdym razem, gdy
widział podobne rzeczy, ale później wkradły się w niego wątpliwości, czy aby na
pewno nie ma w nich cienia prawdy. Te gazety chował przed żoną, żeby zupełnie
się nie załamała. Lauren, na co dzień silna, bezwzględna dla klientów, stała
się nagle tak mała i przerażona, że aż jej nie poznawał.
Na szczęście znowu siedzieli wszyscy razem w swoim domu.
Jayden chciał być dobrej myśli.
– Trevor – zwrócił się do dwunastolatka – pójdź na górę się
pouczyć.
– Już się uczyłem.
Jayden westchnął.
– Zostaw nas na chwilę samych, dobrze?
– Nie jestem małym dzieckiem! – Obruszył się. Chciał być
przy tej rozmowie. On także się martwił przez cały ten czas.
– Trevor… proszę.
Rozgniewany chłopak wyszedł z pokoju, stukając głośno
butami o podłogę i trzasnął donośnie drzwiami, aż zadrżały. Nikt na to nie
zareagował, bo wiedzieli, że dzisiejszego dnia każdy z nich był podenerwowany.
– Will… – zaczęła Lauren łagodnym głosem. – Powiedz, co tam
się wydarzyło? U Mike’a. Co się stało?
William nie mógł patrzeć im prosto w te zatroskane oczy.
Poczucie winy go przygniatało i czuł na sobie ich ból, jaki przeżyli, a także
ogromną miłość, jaką darzyli swojego syna. Jednak doskonale wiedział, że musiał
ukrywać prawdę tak długo, jak to tylko możliwe, chociaż uważał to za podłe, lecz…
nie miał innego wyboru.
– Nie chcę o tym mówić.
– Ale…hmm… w takim razie porozmawiamy jutro. – Pogładziła
go po plecach i uśmiechnęła się delikatnie.
– Nie, porozmawiamy teraz. – Jayden był nieugięty.
– Daj spokój, tyle dziś przeszliśmy…
– Nie. Najwyższy czas, żeby się wytłumaczył. Dlaczego
uciekłeś?
Odpowiedziało mu milczenie.
– Pytam się ciebie! – Puszczały mu nerwy. Tyle dni udawał
spokojnego, aby być podporą dla żony, ale osiągnął limit.
– Przestraszyłem się… – mówił z opuszczoną głową i wzrokiem
wbitym w kolana. – Nie wiedziałem, co robię… Wszystko się paliło.
– Nie mogłeś wrócić do domu? Wiesz, ile nocy czekaliśmy na
telefon od policji z nadzieją, że w końcu cię znaleźli?!
– Myślałem, że całe miasto zostało zniszczone i wy… że was
nie ma.
– Wystarczyło, że
zgłosiłbyś się na policję. Tylko tyle. Albo chociaż podał swoje nazwisko. Oni
zrobiliby resztę.
– Byłem niemal pewny, że wybuch zrównał z ziemią cały Nowy
Jork i… może mi nie uwierzycie, ale… nie chciałem się dowiedzieć, że już nie
mam rodziny. Nie chciałem pójść na policję, by usłyszeć od nich, że
spłonęliście w pożarze!
Louren się rozpłakała i przytuliła go mocno.
– Nie martw się – szeptała do niego. – Już wszystko dobrze.
– Po kilku minutach wypuściła go z objęć i kazała mu odpocząć w swoim pokoju,
na co Jayden nie zaprotestował.
Zostali we dwoje w salonie.
– Dlaczego tak go męczysz? – Była wściekła na męża. Otarła
raz jeszcze lekko załzawione oczy. – Powinieneś się cieszyć, że nareszcie jest
z nami.
– Cieszę się! Ale to się nie trzyma kupy! Nie mówi szczerze.
– Dziwisz się? Jest roztrzęsiony. Co on tam widział… –
Przeszedł ją dreszcz na samą myśl o tym.
Jayden przetarł swoją zmęczoną twarz pooraną zmarszczkami w
wielu miejscach. Odnosił wrażenie, jakby w ostatnim czasie postarzał się o co
najmniej dziesięć lat. Przez swoją stresującą pracę osiwiał wcześnie i teraz w
wieku czterdziestu sześciu lat nie ostał mu się nawet jeden włos o kruczoczarnym
kolorze, jakie miał w latach młodości, ale ponadto zaczęły wypadać mu
garściami. Czekał tylko, aż całkiem wyłysieje. Potrzebował urlopu.
– Powinniśmy pojechać na wakacje. – Zamyślił się. – Gdzieś
daleko… najlepiej na wieś.
– A firma? To do ciebie niepodobne. – Jej mąż nie należał
do typu ludzi działających spontanicznie, więc ten pomysł ją zaskoczył. Ale
pozytywnie.
– Poradzą sobie bez nas kilka dni. Wyobrażasz to sobie? –
Objął ją ramieniem. – Tylko my, dzieci i dookoła natura, a najbliższy sklep
dwie mile dalej.
Przyjemnie im było przenieść się na moment w wyobraźni do
jakiegoś pięknego miejsca. Na stepy, gdzie trawa szumiałaby i falowała pod
wpływem wiatru jak morze albo w lesiste tereny u podnóża gór. Tylko oni. Daleko
od problemów i Nowego Jorku.
– Hmm… pomysł wart przemyślenia.
Ktoś zapukał do drzwi, a potem zza futryny wychyliła postać
Esmeraldy.
– Kolacja gotowa.
Gdy cała rodzina zasiadła do stołu, znowu zapanowała
napięta atmosfera. Pewne sprawy wciąż nie zostały wyjaśnione.
Trevor nadal był naburmuszony, a Will zakłopotany. W
milczeniu stukali sztućcami o talerze podczas posiłku. Esmeralda szybko się
ulotniła. Nie chciała być świadkiem wybuchu jakiegoś konfliktu. Jayden
przyglądał się im uważnie. Po raz wtóry zastanawiał się, skąd w jego
najstarszym synu pojawiło się nagle tyle pokory. Wcześniej butny, zawzięty,
teraz skruszony. Natomiast Trevor odwrotnie. Nigdy przedtem się nie sprzeciwiał
ani nie pyskował. Coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że potrzebują
odpoczynku. Ostatnie wydarzenia za mocno na nich wszystkich wpłynęły.
■
■ ■ ■ ■
Po kilku następnych dniach w rodzinie Harrisonów nadal nie pojawił
się upragniony spokój. Dziennikarze prędko dowiedzieli się o odnalezieniu
Williama i coraz częściej przyjeżdżali, żeby zdobyć materiały na nowy artykuł.
Przez to ani Will, ani Trevor nie chodzili do szkoły. Woleli poczekać, aż cała
sprawa trochę przycichnie. Tak stało się i tym razem. Louren i Jayden poszli
rano do pracy, zostawiając w domu dzieci razem z Esmeraldą.
Trevor samotnie przebywał w swoim pokoju, leżąc na łóżku i
grając na iPhonie. Nudził się, więc poszedł sprawdzić, jak się miewał jego
brat. Ich kontakt nieco osłabł, bo Trevor wciąż był zły na Willa, ale
jednocześnie chciał, żeby sprawy miały się jak dawniej. Zapukał ostrożnie do
drzwi. Odpowiedziało mu ciche „proszę”.
Wewnątrz nic się nie zmieniło. Figurki stały na półce na
tych samych miejscach, mała piramidka przywieziona z wakacji w Egipcie nie była
przekrzywiona w złą stronę nawet o milimetr. Na tablicy korkowej nad biurkiem widniało
mnóstwo bazgrołów, w których robieniu lubował się jego brat, a także zdjęcie z
wyjazdu z kumplami ze szkoły. Największy bałagan znajdował się na łóżku.
Pościel była rozkopana, poduszki rozrzucone, a na metalowych oparciach wisiało
trochę ubrań. Jedna bluzka prawdopodobnie się stamtąd zsunęła i leżała teraz pomięta
na miękkim, niebieskim dywanie.
– Jak tam? – zagadał dwunastolatek. Nim skończył mówić, z
zewnątrz dobiegły dźwięki krzyków. Dwójka reporterów koczowała praktycznie pod
oknem i jakby do kogoś mówili. – Znowu się drą. Zobaczyli kogoś na górze czy
jak?
Trevor podszedł do okna i otworzył je na oścież. Już miał
się odrobinę przez nie wychylić, gdy William szarpnął go do tyłu, krzycząc
„nie”.
Sekundę później z piętra wyżej spadła ciężka, ceramiczna
donica z zamiokulkasem, zaczepiając o parapet i roztrzaskując się na drobne
kawałki na chodniku. Usłyszeli przestraszony okrzyk Esmeraldy.
– Przepraszam! Nic się nikomu nie stało?
Wyjrzeli ostrożnie. Roślina leżała zmiażdżona kawałkami
ceramiki, a wokół niej rozsypało się mnóstwo ciemnej ziemi. Na szczęście nikt
nie ucierpiał, ale zrobił się spoty bałagan.
– Skąd wiedziałeś? – zapytał Willa Trevor.
– Po prostu miałem przeczucie. – Zmieszał się.
– Zabiłaby mnie ta donica. Po co matka trzyma takie bydle
na parapecie… – Odetchnął z ulgą, że nie dostał w głowę donicą i usiadł na
łóżku. Na korytarzu rozległ się dźwięk szybkich kroków gosposi. – A tak serio
to skąd wiedziałeś, że spadnie?
– Miałem przeczucie i usłyszałem szuranie na górze.
– Niby jak, skoro jest tutaj tak głośno. – Zauważył trzeźwo.
– Widocznie mam lepszy słuch niż ty. – Uśmiechnął się
trochę wymuszenie.
Trevor się o to dalej nie wykłócał. Poszli do jego pokoju i
włączyli PS4. Stanął przy niedużym regale, przebierając płyty z grami. Miał
ochotę na coś brutalnego. Jego uwagę przyciągnęło czarne pudełko z wizerunkiem
Scorpiona.
– Mortal Kombat?
– Pewnie.
Usiedli na miękkich, niebieskich pufach, jego brat jak
zwykle po prawej, przed czterdziestocalowym ekranem. Oboje woleli grać na
komputerach ze względu na lepszą grafikę, ale od czasu do czasu sięgali po PS4,
żeby razem spędzić czas.
Kilkadziesiąt minut później Trevor nadal udawał, że nie
widział, że Will nie potrafił wykonać w grze nawet połowy ruchów, które
wcześniej doskonale znał.
No co sobie ułożę w głowie jakoś obraz tej historii to wszystko się zmienia :) Znów mam mnóstwo swoich hipotez jeśli chodzi o akcję ale nie będę o nich pisał bo w przeciągu dwóch kolejnych rozdziałów znów okaże się, że całkowicie mnie zaskoczysz :) Okazuje się, że Will ma jednak rodziców. Coś mi jednak mówi, że to nie jest ten sam Will, którego rodzice znali przed ucieczką. Być może to tylko samo ciało? Ach, miałem nie mówić o hipotezach - mniejsza. W każdym razie czytając całość nie mogłem wyjść z podziwu jak bardzo każdy rozdział potrafi mnie zaskoczyć. Sytuacja z doniczką przypomniała mi trochę sytuację z Tomem, którego nagle rozbolała głowa. Taki malutki, delikatny element, który wydaje się czymś nadprzyrodzonym, chociaż równocześnie mógłbym być przypadkiem. Chociaż tłumaczenie o "przeczuciu" raczej się nie sprzedało :) No i do tego obawa o zniszczenie całego miasta jednym tajemniczym wybuchem, kwestia ruchów w Mortal Kombat - wszystko sprawia, że coś tu z pewnością nie gra i myślę, że niedługo się dowiem co :) Czekam z niecierpliwością na kolejny rozdział i pozdrawiam serdecznie :)
OdpowiedzUsuńNo więc Will ma rodziców. Jest niby zwykłym chłopcem po przejściach. Właśnie - "niby". Cóż, zaczynam snuć teorie co mu się stało: czy ma jakieś rozdwojenie jaźni? Ktoś powoli zaczyna zajmować jego umysł? Może jakaś magia o której nie ma pojęcia się w nim uwolniła? Albo może wcale nie jest kimś, za kogo się podaje? Tyle możliwości...
OdpowiedzUsuńNo cóż, czekam na ciąg dalszy.
Pozdrawiam! ;)